piątek, 26 sierpnia 2011

Dzień 17


Z samego rana ruszyliśmy w poszukiwaniu kostki do Kuby samochodu. Co jak co, ale szroty w Hiszpanii i Francji będziemy mieli opracowane idealnie. W żadnym z nich nie udało nam się jej znależć. Jedyny ratunek w salonie Seata, który obiecał nam ją załatwić na jutro. My jednak nie chcieliśmy czekać bezczynnie, więc Kuba wziął sprawy w swoje ręce. Oczyścił kostkę, polutował i okazało się, że to nie zwykły Kuba tylko Qbzy - "Złota rączka", bo samochód ruszył.
Droga do Walencji prowadziła przez liczne gaje cytrusowe, oliwne i pola ryżowe. Na gałęziach drzew hałasowały w najlepsze cykady, które słychać było z daleka.
ZE względu na duże ubytki w kieszeniach postanowilismy przemieszczać się drogami niepłatnymi. Minęliśmy Castello de la Plana, aż w końcu dotarliśmy do Walencji. Trafiliśmy tam na nowoczesny kompleks budynków, który wcześniej obraliśmy sobie za cel. Całość mieści się w dawnym korycie rzeki Turia, jednak bliżej portu. Budynki te składają się na miasteczko sztuki i nauki (La Ciutat De Les Arts i De Les Cientes) naprawdę zrobiło na nas wrażenie swoimi futurystycznymi formami. Czuś, że arvhitekt ( Santiago Calatrava) nawiązywał do nadmorskiego klimatu miasta. Budynki przypominały formą ogromne statki, muszle czy fale. Przechadzając się pomiędzy nimi można zanużyć nogę w sadzawkach wyłożonych ceramiką i napełnionych błękitną wodą. To wszystko tworzyło naprawdę niesamowity efekt. Tafla wody odbijała się w bieli budynków - cudo. Jeśli ktoś kiedyś wybiera się do Walencji to koniecznie musi to zobaczyć. Niestety nie zdążyliśmy juz na targ żywności, który podobno jest jednym z największych w europie.
Czas nieubłagalnie leci, więc my jedziemy dalej.
Kolejny kierunek obraliśmy na Allicante z myślą o kąpieli po drodze i o powolnym szukaniu noclegu. Droga w tą stronę wiodła przez bardzo urokliwe tereny. Z jednej strony ogromne przestrzenie, a z drugiej góry, małe wioski, palmy i drzewka cytrusowe. Z kilometra na kilometr robi się coraz ładniej. Po chwili zauważyłam z oddali Kite'y i odrazu zboczyliśmy z trasy na plażę, jednak pora późna, więc Michał nie zdecydował się na pływanko. Przy wąskiej dróżce prowadzącej na kite'ową plażę rosły sobie jakby nigdy nic cytrusowe drzewka, które kusiły owockami.Michał zdecydował się na szaber, jednak limonka okazała się zieloną, niedojrzałą pomarańczą :). No cóż....może dojrzeją po drodze.
Powoli zbliża się ciemność, także czas szukać noclegu, bo Malinie przez ostatnią awarię nie świecą się oczka. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Altea na plaży z widokiem na malownicze skały.
Po takiej podróży należy nam się wielki obiad, jednak kalmary się zapsuły i zostało nam tylko troszkę mięska i sałatka. SPAĆ!!!
















































środa, 24 sierpnia 2011

Dzień 16

Obudziliśmy się wraz z pierwszymi promieniami słońca. Michał znowu wyruszył na łowy, ale niestety z kolejnym niepowodzeniem. Wreszcie udało nam się wspólnie dwiema westkami wyruszyć dalej po mało owocnych połowach. Skierowaliśmy sie do Walencji, jednak po drodze chcieliśmy koniecznie obejrzeć park przyrodniczy, w którym podobno można zobaczyć flamingi :). Park znajduje się w delcie rzeki Ebre, jakieś 140 km od Walencji. Minęliśmy parę rozlewisk, trochę fabryk, a krajobraz zupełnie nie kojarzył się z Hiszpanią. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce zobaczyliśmy szerokie piaszczyste plaże. Były tak szerokie, że wręcz przywodziły na myśl pustynie. Droga się w pewnym momencie skończyła i dalej trzeba było ruszyć z buta i tak też uczyniliśmy. Przeszliśmy jakieś półtora kilometra, żeby zobaczyć drewnianą budkę z dziurką przez którą nie zobaczylismy ani jednego flaminga. Na szczęście Kuba narysował nam jednego na piasku :).
Chłopcy nie omieszkali po prężyć się trochę w wodzie i po pozować do zdjęć coby jakaś pamiątka była.  Już ruszaliśmy dalej, a tu nagle zauważyliśmy małe stadko flamingów pasących się w jakimś stawiku, także plan został zrealizowany.
Po mini sesji zdjęciowej ruszyliśmy dalej z myślą zrobienia zakupów na obiad po drodze. Zatrzymaliśmy się w pobliskim markecie, zrobiliśmy zapasy i już mamy jechać, a tu kolejna awaria!
Tym razem Malina zaniemogła i nie chciała odpalić ( już nawet nie chowamy liny holowniczej, bo jest to chyba jedna z najbardziej przydatnych tutaj rzeczy), więc znowu trzeba było wziąć ją na hol i zaciagnąć na pobliski parking, żeby sprawdzić co tym razem jej nie pasuje. Okazało się, że to znowu ta nieszczęsna kostka przy stacyjce. Wyciągnęlismy tą kostkę, bo już zupełnie się do niczego nie nadawała i przycupnęliśmy niedaleko centrum handlowego, żeby jutro z rana wyruszyć na poszukiwania nowej zastępczej części.

Szybka kąpiel, blog i spać.