Poranek przywitał nas deszczowo. Dodatkowo znaleźliśmy prezent za wycieraczką w postaci mandatu. No cóż... bywa. Przechodząc nad tym do porządku dziennego wyruszyliśmy na poszukiwanie sklepu fotograficznego, aby zakupić kolejną kartę pamięci do aparatu. Okazało się to nie lada wyzwanie, ale jakoś dopieliśmy swego. Po drodze kupiliśmy mięsiwo, bo Michał twierdził, że zemdleje jak nie zje jakiejś zwierzyny. Na obiad szykowaliśmy spaghetti italiano. W tripie niezastąpione danie na dwa dni.
Następnie ruszyliśmy w kierunku Ploče.
Wjechaliśmy na autostradę A1, która prowadziła nas przez piękne góry oblepione chmurami. Tak przemierzyliśmy ok. 170 km. Zjazd z autostrady okazał się winnym rajem. Droga do Ploče prowadziła przez liczne winnice. Z jednej i drugiej strony drogi widzieliśmy krzaki winogron, które uginały się od owoców. Nie mogliśmy się oprzeć i zabraliśmy jedną kiść ze sobą. Małe, fioletowe, słodkie winogronka okazały się dobrą przekąską.
Widać, że w sezonie turyści atakowani są domowym winem na lewo i prawo. My musieliśmy się trochę wysilić i zapukać do drzwi jednego z domków w tym winnym zagłębiu. Okazało się, że mieszka w nim przesympatyczna para staruszków pędzocych wino. Trafiliśmy na czerwone, wytrawne, więc zakupiliśmy 4 litry. Dziadek dał nam kiwi ze swojego ogródka, pokazał jak nasi rodacy wpisują się do zeszyciku wpisów. Dostałam darmową próbkę napoju w kryształowym kieliszeczku (smakowało idealnie - czuć było stopę staruszka). Zrobiliśmy parę fotek, wymieniliśmy się uśmiechami i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Dojechaliśmy do Ploče i stamtąd przeprawiliśmy się na półwysep Pelješac do miejscowości Trpanj (ok. 280 kun - duży samochód i dwie osoby). Następnie dojechaliśmy do Orebič skąd prom zabrał nas już na Korčulę.
Podjechaliśmy do miasta Korčula (największego miasta na wyspie), które porównywane jest do Dubrovnika, ale według mnie to dalekie skojarzenie. Chociaż jest bardzo ładne do Dubrovnika mu daleko. W samym mieście maczali palce wenecjanie i pewnie dlatego ma kształt szkieletu rybiego. Jego układ jest bardzo dobrze przemyślany, bo w wąskie uliczki wpadają jedynie ciepłe wiatry, a bora tam nie dolatują. Samo miasteczko jest bardzo malutkie, właściwie to sama starówka, która w sezonie pewnie wypchana jest masą turystyczną. Stanęliśmy nad brzegiem morza w małym porciku i przy zamkniętych drzwiach i oknach usiłowaliśmy zrobić sobie obiad. Po 30 minutach przesiąknięci zapachem z cebuli, czosnku i wołowiny, wytoczyliśmy się na chwilkę na brzeg, aby napić się winka o zachodzie słońca. I tak zakończył się nasz ósmy dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz