Przeprawa na ląd z Vela Luka do Splitu trwała 3 godziny. Zmuszeni byliśmy obudzić się o 5.40 nad ranem, aby o 6.15 wjechać samochodem na prom ( koszt przeprawy - 540 kun). Rejsik upłynął nam dość szybko na podziwianiu widoków. Przepływaliśmy między innymi obok wyspy Hvar, którą mieliśmy okazję już spenetrować podczas innego wypadu do Chorwacji.
Gdy dopłyneliśmy do brzegu, pierwsze wrażenie nie było zaskoczeniem. Split to wielka metropolia i gdyby nie fakt, że dotarliśmy do niego od ciekawszej strony, pewnie nie skusilibyśmy się aby go zwiedzić.
Główną atrakcją jest pałac Dioklecjana. W czasach świetności był przeogromny i napewno robił wrażenie (215 na 181 m ). Mury obronne sięgały 26 m i 2 m grubości. Do pałacu prowadziły 4 bramy: Złota, Srebrna, Brązowa i Żelazna. Teraz jego zwiedzanie wymaga dość dużej wyobraźni, ponieważ są to ruiny, ale trzeba przyznać, że bardzo ciekawie skomponowane z nowszą zabudową. W obrębie murów stoi dzisiaj około 220 domów. Wszystko przesiąknięte jest Grecją i Egiptem. Osobiście uważam, że starówka Splitu jest warta uwagi, chociaż podejrzewam, że w sezonie jest ciężko ją obejrzeć w spokoju.
My dotarliśmy do pałacu przez bramę Srebrną. Przed nią z samego rana działa targ, na którym można zakupić owoce, zioła, sery, miody - wszystko co rodzi chorwacka ziemia. Wyszliśmy natomiast z pałacu przez Żelazną Bramę za którą trafiliśmy na targ rybny, gdzie z kolei można się zaopatrzeć we wszystko, co pływa w chorwackich wodach - krewetki, ośmiorniczki, małże i najprzeróżniejsze ryby. Obładowani zakupami usiedliśmy na chwilkę w kawiarence, gdzie trafiliśmy na bardzo niemiłą panią obsługującą, ale zignorowaliśmy jej zachowanie (stwierdziliśmy, że w miastach chyba tak jest wszędzie - czuć to miejskie napięcie i stres).
Kiedy doszliśmy do samochodu okazało się, że znowu chorwacka policja zostawiła nam pamiątkę w postaci mandatu. Z tego wynika, że trzeba uważniej dobierać miejsca parkingowe.
Ruszyliśmy dalej w drogę. Zatrzymaliśmy się na wysokości Peručko Jezero, gdzie Michał kulturalnie oprawił świerzą rybkę z targu, a następnie zabraliśmy wszelkie nieczystości i postanowiliśmy zjechać w dół nad samo jezioro, aby chwilę odpocząć. W znalezieniu drogi nieodzownym pomocnikiem jest Google Earth - polecam.
Samo jezioro jest naprawdę piękne, a jeszcze piękniejsze było teraz, bo zupełnie nikogo oprócz nas nie było. Przywitało nas błękitną wodą, ciszą i spokojem. W oddali widać było tylko góry i zielone lasy.
Po chwili relaksu zebraliśmy manatki i skierowaliśmy się do Plitvickich Jezior. Jednak jak to zwykle bywa i żeby podróż nie była za kolorowa, samochód dał o sobie znać dość głośnym buczeniem. Było to coś w rodzaju pulsującego buuuuu, które wzmagało się przy skręcie w prawo. Lekko zaniepokojeni zaczęliśmy badać sprawę. Zrobiliśmy parę testów, zwolniliśmy o dobre parę kilometrów, pogooglowaliśmy i stwierdziliśmy, że nie jedziemy dalej.
Zatrzymaliśmy się przy drodze do jezior w okolicy miejscowości Klapavice. Jak na ironię nazwa idealnie zgrała się ze sprawnością naszej Westy.
Na szczęście byliśmy dobrze zaopatrzeni w jedzenie, więc zrobiliśmy sobie rybę z grilla. Najedzeni, ale zmarznięci (noce w górach nie należą do najcieplejszych) postanowiliśmy iść spać. Michał z wielkim zadowoleniem kliknął w guzik webasto (ogrzewania postojowego), ale jak na złość nie wydzieliło z siebie żadnego, nawet najmniejszego podmuchu ciepła. Poprostu zdechło. Michał poszamotał się jeszcze chwilę pod samochodem, w samochodzie, poklikał, pogrzebał, porozkręcał, ale niestety na próżno. To była naprawdę zimna noc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz