Obudziliśmy się koło godziny 10 i odrazu ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejnym punktem naszej podróży była mieścinka Valun, bardzo urokliwe, typowe miasteczko rybackie. Okazało się wyjątkowo senne poza sezonem, ale to właśnie było niesamowite. Czuliśmy się jakby czas się w nim zatrzymał. Usiedliśmy w jednej z przybrzeżnych knajpek na małej, czarnej i bez stresu piliśmy ją małymi łyczkami. Zauważyliśmy z daleka rybaka oprawiającego świeżutkie ryby i postanowiliśmy zaopatrzeć się u niego w produkty na obiad. Perspektywa widoku ryb prosto z Adriatyku na talerzu była bardzo przyjemna.
Ruszyliśmy dalej w kierunku Lubenice, małej wioski położonej wysoko w górach. Większość domów w tym miasteczku było opuszczonych, a ci mieszkańcy, którzy tam zostali to głównie staruszkowie. Napewno mają do przekazania nie jedną, fascynującą historię.
U podnóża zbocza, na którym zbudowano Lubenice znajduje się przepiękna plaża. Jednak droga do niej prowadzi przez 5-cio kilometrowe, strome męki. Chociaż schodzi się i tak lepiej niż wchodzi. Mimo wszystko uważam, że kąpiel w błękitnej, przezroczystej wodzie rekompensuje wszystko. Naprawdę warto tam zejść ( trzeba tylko być przygotowanym na to, że na każdej z takich plażyczek występują golasy), ale przecież to raj, a w raju ubrań nie ma.
Po wdrapaniu się z powrotem na górę, ruszyliśmy w kierunku Mali Losinj, która znajduje się już na drugiej wyspie (Losinj), na którą prowadzi most zwodzony. Samą miejscowość postanowiliśmy zobaczyć jedynie z samochodu (za duże miasto dla nas). Po drodze, usmażyliśmy nasze rybki, wzięliśmy prysznic w plenerze i chcąc zaszyć się gdzieś na końcu świata, znaleźliśmy małą zatoczkę na samym koniuszku wyspy. Droga była tak wąska i kręta, że aż duszyczki na ramionach nam siedziały i chichotały złowieszczo. Z trudem udało nam się dotrzeć do celu, ale po raz kolejny przekonaliśmy się, że warto było. Nie ma nic lepszego niż widok zachodu słońca przez przednią szybę samochodu. Naprawdę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz