Pogoda nie była zbyt urodziwa tego dnia, ale to nie zniechęciło kajtowców, którzy od rana czekali z niecierpliwością na wiatr. Z daleka widać było rozłożone i przygotowane do pierwszego halsu latawce. Michał wyskoczył na plaże, zarzucił piankę i trapez, napompował latawiec i to by było na tyle. Wiatr powiał minutkę i wówczas wszyscy rzucili się na wodę, ale jak tylko się w niej znaleźli, przestał i nie wiał już więcej. Zatem wszyscy wyszli z wody, złożyli latawce i wyskoczyli z pianek. Dla mnie jako obserwatora zadziwiający jest fakt, jak bardzo trzeba kochać ten sport, żeby znosić takie grymasy pogodowe. Samo wbijanie się w piankę jest już dość uciążliwe, nie mówiąc o pompowaniu latawca, a co gorsze zwijaniu go po chwili i wyskakiwaniu z zimnej, mokrej pianki.
Nie wiało i nie miało zamiaru nawet lżej dmuchnąć, więc postanowiliśmy ruszyć dalej w drogę, bo czas goni. Za cel obraliśmy Park Narodowy Krka.
Po drodze do Parku mijaliśmy mnóstwo opuszczonych domów. Widać było jak duże piętno odcisnęła wojna na tych ziemiach. Nic dziwnego, ponieważ wojna na Bałkanach była najkrwawszą po 2 wojnie światowej. Sporo lat minęło, a dopiero teraz widać jak odbudowują się te tereny. Obok zburzonych, naznaczonych śladami po kulach domów, powstają nowe. Naprawdę widok niecodzienny.
Do Parku dotarliśmy dość późno. Najpierw zwiedziliśmy część z małymi wodospadami i tę część można z czystym sumieniem ominąć (Roški Slap). Ze względu na niewielką ilość czasu ( park zamykają o 18 00) postanowiliśmy część parku przejechać samochodem aż do Lozovac i tam zjechaliśmy na dół, aby przejść się w okolice dużego wodospadu - Skradinski buk. Jest to naprawdę widok wart swojej ceny. Po wąskich, drewnianych mostkach przemieszczaliśmy się pomiędzy wodnymi uskokami i malowniczymi strumyczkami. Jeszcze przyjemniejszy był fakt, że na plecach nie siedziało nam stado turystów, więc w spokoju mogliśmy zachwycać się otoczeniem. Cała przyjemność kosztuje 95 kun za osobę. Warto wybrać się do Parku dość wcześnie, żeby zobaczyć jak najwięcej. Przyroda zafundowała tutaj ludziom naprawdę nieziemskie widoki. W drodze powrotnej zabraliśmy dwóch finlandczyków, którzy spóźnili się na autobus, który wywozi turystów z parku i wyrzuciliśmy ich jakieś 5km dalej. Należy przypomnieć, że Chorwackie drogi to zazwyczaj serpentyny z 10% nachyleniem.
Kolejnym przystankiem był Šibenik. Dotarliśmy tam już po zmroku, zatem niewiele zobaczyliśmy. Miasteczko, jak wiele miasteczek chorwackich ma przepiękną starówkę i w nocy prezentuje się całkiem przyjemnie. Pospacerowaliśmy po typowych, wąskich uliczkach starego miasta i dotarliśmy do Katedry Św. Jakuba. Jest to jeden z najcenniejszych kościołów w kraju. Robi wrażenie nawet po ciemku (możliwe, że tylko po ciemku). Włuczyliśmy się tak z 2 godziny i w okolicach 23 poszliśmy spać przy jednym z zakrętów na głównej ulicy. W nocy waliły pioruny i wiał silny wiatr. Co chwila gasły światła latarni, ale udało się nam jakoś zmrużyć oko.